Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 12 kwietnia 2016

Cena gra znaczenie!


Każdy z nas niejednokrotnie przeglądał dyskusje w Internecie. Robimy to często, bo każdy z nas kocha porównywać. I w zasadzie jest to zupełnie normalne. Od wieków ludzie lubili rywalizować we wszystkim. W każdym z nas jest taka ukryta potrzeba. W średniowieczu rody rywalizowały np. o wpływy, a potem każdy z nich znajdował odzwierciedlenie tychże działań w pozycji politycznej. Tyle tylko, że wtedy każdy znał z imienia i nazwiska osobę z którą "walczyliśmy". Teraz z kolei hejter na forum jest anonimowy. Po co ten wstęp? Ano po to byśmy nie dzielili się na "gorszych" i "lepszych" graczy! Kiedy kupujemy daną grę nie ma kompletnie znaczenia! Dobra produkcja się nie "przeterminuje"!
Znacie na pewno to uczucie. Zbliża się premiera wyczekiwanej gry, a tu nagle dziura w portfelu. Rzecz jasna to boli, ale niektórym wydaje się, że świat umiera jutro. Szczególnie wśród najmłodszych pokutuje myślenie, że to co nowe jest dobre. Duży błąd! A potem mamy narzekania na niedopracowanie premierowe, czy wysoką cenę w stosunku do treści. Dobra gra sama się obroni, a nowość nie ma nic do tego. Takie Call of Duty 4: Modern Warfare do dzisiaj ma oddaną rzeszę fanów, mimo wieku, a niektóre nowsze odsłony mają zdecydowanie mniejszy fanbase na ten moment. 
Dlaczego? Gra zaoferowała coś świeżego i odkrywczego, a do tego była dopracowana. O nowszym np. Ghosts tego już nie można powiedzieć. Spójrzmy jednak z innej strony. 
Średnia gra może "zasmakować", gdy jej cena będzie niska. Ostatnio mam przyjemność grać w Ryse: Son of Rome. Wobec tej produkcji oczekiwania były przeolbrzymie, gdyż był to jeden z tytułów startowych XBOX'a One. Jak wiadomo zwykle tego typu tytuły są jedynie reklamą nowej generacji sprzętu. Najczęściej pod względem graficznym, bo tym się promuje konsole na materiałach PR-owych. Po premierze tego tytułu recenzenci oraz gracze wylali na niego wiadro pomyj. Dlaczego? Wszystko rozbiło się o oczekiwania i CENĘ. 
Płacenie blisko 170 złotych za 7-godzinną kampanię i niewiele więcej można było nazwać drogim doświadczeniem. Co innego, gdy zakupi się tą grę na peceta poprzez Steama za 5 euro (w promocji oczywiście). Wtedy nagle możemy przyrównać Ryse do kremówki. Względnie tanie, a dobre i monotonne (może napiszę recenzję gry, gdy tylko ją ukończę, bo jest to tytuł bardzo ciekawy w ocenie). 
Skoro już rozważamy znaczenie ceny gry dla konsumenta to warto też spojrzeć na inną kwestię. Wszelakie akcje charytatywne typu Humble Bundle. W takim wypadku za pakiet gier płacimy dowolną sumę w zamian za parę tytułów. I co by o "cebulandii" graczy nie powiedzieć, to często na szczytny cel wykładają oni po kilkadziesiąt dolarów.

Podobnie sprawa ma się z "popierdółkowatymi" DLC, które fani kupują bez mrugnięcia oka. Nie oznacza to jednak, że mamy "prawdziwych" i "fałszywych" konsumentów danej serii. Taki obraz próbują nam wmówić wydawcy często podreślając w materiałach promocyjnych znaczenie dodatku dla wirtualnego ega fanboyów. 

Śmieszy z kolei zjawisko graczy, którzy kilka miesięcy po nabyciu gry premierowej narzekają na spadek jej ceny, mimo wielu godzin z nią spędzonych. Czysta hipokryzja, gdyż każda produkcja tanieje wcześniej, czy później. 
Refleksją podsumowującą ten tekst niech będzie parę zdań! Kupujmy gry wtedy kiedy chcemy! Nie "wyzywajmy" graczy nabywających po "promocji" od tych gorszych. No i ceńmy dobre gry, bez względu na cenę! 

PS Wszystkie grafiki wzięte z Internetu! Nie roszczę sobie do nich żadnych praw! :)

niedziela, 10 kwietnia 2016

Powrót! :) Czemu tak długo nie pisałem? I dlaczego wracam?


Tak to już w życiu bywa, iż niejednokrotnie człowiek podejmuje się nowych wyzwań. Oczywiście było podobnie i ze mną, gdyż przez lekko ponad rok nie pojawił się tutaj żaden nowy post. W tym czasie jednak starałem się nie próżnować, a pracować nad pewnym projektem o którym również będę tutaj sporo opowiadał.
W zeszłym roku (w okolicach kwietnia) odrodził się mój wymarzony concept stworzenia serialu- dramatu wojennego. Wiedziałem, że porywam się z motyką na słońce, gdyż nie miałem wielkiego pojęcia o tworzeniu tego typu rzeczy, lecz pasja i serce sprawiły, że udało mi się podziałać w tym temacie. 
Będę o tym opowiadał wiele, bo udało mi się stworzyć zespół ambitnych osób, a który chciałby podzielić się ze światem swoją pasją i zamiłowaniem. Udało nam się stworzyć 2 odcinki, a które przeanalizuje tutaj w najbliższym czasie. Rzecz jasna będzie ich więcej, ale o tym wkrótce. Poopowiadam też co nieco o tym jak wygląda proces pisania scenariusza, reżyserii, czy wreszcie bawienia się w aktora. Ale wszystko w swoim czasie. :)
Tytuł serialu to "Memento Mori" i tutaj macie link do fanpage'a: facebook.com/MMisback
Zapraszam do zajrzenia i śledzenia! :) Wkrótce poopowiadam wam szczerze o projekcie.
I to był główny powód mojej długiej nieobecności tutaj - praca nad filmem. Doszedłem jednak do wniosku, że od teraz jednak chcę łączyć swoje zainteresowania, bo układają się w tworzenie szeroko pojęte. Narracja to moja pasja i tak niech pozostanie na wieki wieków. Tak więc pisanie bloga jest równie ważne! :) A tutaj poza filmem będą gościć rzecz jasna i inne tematy. :) Na pewno będzie sporo o grach, ale postaram się publikować rzeczy z bardziej naukowego punktu widzenia. Recenzji w Internecie macie całe mnóstwo, a dobrej publicystyki, czy podejścia naukowego-etycznego do niektórych kwestii już mniej. To tak żeby "niegrający" też mieli co poczytać. :)  Mam zresztą w zanadrzu jeden tekst, z którego jestem szczególnie dumny, a który będzie warto poznać. Profesjonalny reportaż z researchem. :)  Cyklicznie będę też pisał posty o historii. Postaram się jednak, aby również były niekonwencjonalne, a więc opowiadały o pewnych prawach rządzących mechanizmami epok. Poza tym pozwolę sobie publikować także posty moralno-filozoficzne, bo ostatnio strasznie mnie to "kręci". Tworzenie dobrego filmu wojennego wymaga ode mnie poznania tej dziedziny wiedzy.
Co ile będę publikować posty? Na razie mówię ogólnikowo, że jak najczęściej. Ale postaram się, aby wkrótce wszystko było zaplanowane jak w zegarku.
Pozdrawiam serdecznie
Radosław "rssygula" Syguła

PS U góry macie logo filmu stworzone przez mojego brata. :) Mam nadzieję, że wam się podoba! :)

piątek, 20 marca 2015

#Niedoceniona perełka - The Guild II

W szeroko pojętej kulturze mamy mnóstwo tworów, które nie przebiły się do świadomości odbiorców. I nie mówię tu nawet o jakichś niszowych działach, a o muzyce, filmie, literaturze i grach. Dlaczego dochodzi do takich sytuacji? Odpowiedź jest prosta. Często taki produkt zwyczajnie nie jest szumnie reklamowany, ani promowany przez media. Nierzadko jest on także niedopracowany za co otrzymuje niskie oceny, ale jednak ma to coś. W tymże tekście opowiem wam właśnie o ambitnej i pomysłowej grze, o której słyszało wielu, ale mało grało. Tradycyjnie zapraszam do czytania i komentowania!

Prawdziwe średniowiecze
Na początek zdefiniujmy sobie The Guild II. A może jeszcze wcześniej odpowiem na niezadane pytanie, który powinno się pojawić: 
-Dlaczego szanowny pan bloger nie mówi o części pierwszej?
-Odpowiedź jest prosta! The Guild I był zwykłą strategią ekonomiczną, która nie wyróżniała się niczym szczególnym. Była bardzo podobna do serii Patrician, a w starciu tym zdecydowanie nie wygrywała. W dodatku dzisiaj jest już naprawdę toporna, a już w momencie premiery była przeciętniakiem!
(koniec dialogu)

Dobra, a więc wróćmy na omawiany wcześniej przeze mnie grunt. Naprawdę trudno przyporządkować The Guild II do konkretnego gatunku growego. Z jednej strony to rzeczywiście strategia ekonomiczna, z drugiej klasyczny SIM. Dlatego też pozwolę sobię na stwierdzenie, iż produkcja ta jest takim miksem gatunków właśnie. 
Poza wielkimi pasjonatami gamestudies raczej większość wolałaby, abym powiedział nieco o rozgrywce. 
Tak więc zabawę możemy rozpocząć w trzech trybach (w zależności od wersji, dodatków itd.), a jest to kampania, gra swobodna i online. Każdemu kto zechce w to zagrać odradzam stanowczo ten pierwszy tryb, bo to nuda i rozbudowany samouczek. To troszkę tak jak gdyby grać w kampanię "Droga do Niepodległości" w Empire: Total War. Niby fajnie, ale to jednak nie do końca to.
Dlatego też polecam odpalić grę swobodną, wybrać tryb wyginięcia, a potem doskonale się bawić!
Jeszcze zanim to nastąpi, to będziemy musieli stworzyć własną postać. Edytor ten przypomina znany  nieco z serii The Sims, ale jest oczywiście dużo bardziej ubogi. W czasie tego procesu będziemy mogli wybrać też klasę postaci, a są tutaj cztery takie: gospodarz, rzemieślnik, uczony i rabuś.
Generalnie nie definiuje to naszych skillów (umiejętności), bo ulepszenia i punkty RPGowe możemy sobie dowolnie dobierać. Klasa jednak będzie pozwalała na budowanie jedynie konkretnych budynków, a to w zasadzie mocno definiuje rozgrywkę.

No właśnie, a co jest jej celem? W zasadzie to rzecz, którą sobie sam zachcesz. Jako, że założyłem tryb wyginięcia, to moja dynastia musi jak najdłużej przetrwać w brudnym i brutalnym świecie. 
Akcja gry dzieje się na początku XV wieku, a gracz ma do wyboru wiele map. Ja zawsze wybieram taką, gdzie mogę mieszkać w Gdańsku. Rozpoczynając zabawę w The Guild II warto postarać się o szybkie znalezienie małżonka, a następnie założenie rodziny. W zależności od wersji i dodatku (polecam samodzielny Renesans, gdyż zawiera wszystko co wcześniej i więcej) proces ten trwa nieco inny period czasowy, gdyż początkowo było zbyt łatwo. Nie musimy się jednak tutaj martwić o simowo-podobne czynności (typu jedzenia), bo zwyczajnie nie mamy tutaj takiej konieczności.
A kim możemy tutaj być? Praktycznie każdym! Marzysz o tym, aby być bezwzględnym złodziejem, który okrada najbogatszych? A może chcesz po prostu być kapłanem protestanckim? Czy jednak wytwarzanie mieczy jest twoim marzeniem? A może ostatecznie prowadzenie karczmy? No i zawsze można też spróbować sił w polityce, a tam symonia i nepotyzm się mocno szerzą. I to jest właśnie największy plus tej gry! Wielka swoboda działań i prowadzenia rozgrywki. Tylko od nas zależy jak poprowadzimy zabawę, a raczej nie będzie to nudne!

Świat jest ładny i bardzo klimatyczny, a pomaga w tym bardzo klimatyczna ścieżka dźwiękowa. Jednak po przeciwnej stronie barykady stoją liczne problemy techniczne, które najpewniej zadecydowały o małej popularności gry. Mnóstwo tu kosmicznych bugów, co np. sprawia, że tryb wieloosobowy jest mało grywalny (zwykle po paru godzinach wyskakuje tu błąd: "Out of Sync".
I oto właśnie The Guild II! Gra ze świetnym pomysłem, klimatem i potencjałem, swobodą rozgrywki, ale także ze słabą stroną techniczną i dopracowaniem! Gorąco polecam!

PS Macie ochotę na więcej luźnych dywagacji? Zawsze może to pojawić się kosztem recenzji.
PS2 Nie jestem autorem screenów i filmiku! Nie roszczę sobie do nich żadnych praw! (zdaję sobie sprawę z powtórzenia!


sobota, 14 marca 2015

"Gdyby kózka nie skakała, to by hajsu nie łapała" - krótka pogadanka

Każdy z nas ma sny, które bywają czasem surrealistyczne. No bo jakże inaczej określić sytuację, gdy jestem kromką chleba i wesoło tańczę po kuchni. Moja podświadomość mówi mi, że zaraz powinien zadzwonić budzik, który zaprosi mnie do realnego świata. Tyle, że tego nie zrobi, bo to nie jest sen, a gra. Moja podświadomość krzyczy tylko do mnie, abym przestał bawić się z popularnymi "symulatorami" absurdu, czyli chleba, kozy, trawy, kamienia itd. No, ale co mam zrobić jak ciekawość jest większa...

I tak właśnie sprzedają się te tytuły. Nie są one nigdy szczególnie dopracowane, ani pomysłowe, a po prostu najczęściej głupie. Tyle, że to się sprzedaje, a właśnie ciekawość jest kluczem do tego. Posłużę się tutaj przykładem znanego większości Goat Simulatora. Twórcy tejże produkcji mieli już wcześniej na koncie "Sanctum", który oferował ciekawą rozgrywkę i był tworem dopracowanym. Co ciekawe jednak gra ta sprzedała się o wiele gorzej, a także do dziś jest o wiele mniej popularna. I teraz wiecie już dlaczego twórcy takie gry robią. Po co starać się zrobić dopracowany produkt, z dobrą fabułą i mechaniką, skoro odbijanie się kozą od trampoliny jest bardziej opłacalne. A w dodatku nie wymaga takich nakładów finansowych, bo błędy w tego typu grach są chwalone, a często nawet przez branżowych (!) recenzentów, gdyż rzekomo mają wartość humorystyczną.

No dobrze, ale co ciekawego jest w graniu kromką chleba, czy też kamieniem? Absolutnie nic, ale można się nieco uśmiechnąć, gdy przyjdą do ciebie kumple. Twórców w tej sytuacji nie obchodzi jednak to, kiedy będziesz w to grał. Dla nich ważniejsze jest to, że właśnie ktoś kupił takie dzieło.
Niestety jest to sytuacja analogiczna do gier, gdzie występuje motyw zombie. Początkowo był on fajny, potem już nieco monotonny, a teraz tylko niektóre twory są świetne (vide polskie Dying Light). Dzisiaj gry z zainfekowanymi sprzedają się świetnie, mimo, że wiele z nich jest naprawdę bardzo słabych. Tyle, że nie mamy prawa teraz narzekać, bo sami sobie to zafundowaliśmy sięgając po portfele. Jeżeli natomiast nie chcemy już dawać zielonego światełka dziwnym symulatorom, to zwyczajnie je olewajmy, a nie kupujmy. No chyba, że chcemy, aby przyszłość przyniosła nam coraz więcej biegania tosterem, czy też turlania się kamieniem. Myślę jednak, że gry powinny mieć inne priorytety. Zapraszam do komentowania!

PS Nie jestem autorem screenów oraz nie roszczę sobie do nich żadnych praw!

piątek, 27 lutego 2015

War Leaders: Clash of Nations - recenzja


W świecie gier komputerowych nadal nie zrealizowano wszystkich marzeń graczy. A przecież naprawdę wielu z nas chciałoby rozegrać II Wojnę Światową na własnych zasadach, ale sterując państwem i armią. Taką możliwość daje nam co prawda seria Hearts of Iron, ale niestety nie rozegramy tam bitew. Natomiast gdy będziemy chcieli je stoczyć to pozostają nam jedynie RTS-y (ale tam nie będzie sterowania na mapie strategicznej). Jeżeli więc miałbyś ochotę zagrać w coś a'la Total War w czasach największej światowej katastrofy, to masz dwa wyjścia. Możesz napisać petycję do twórców (Creative Assembly) wspomnianej serii , bądź też samemu zrobić taką grę.
Obeznany gracz powie, że jest przecież jeszcze twór o nazwie War Leaders: Clash of Nations, który "znakomicie" wpasowuje się w te założenia. Taka osoba jednak z pewnością nie grała w dzieło hiszpańskiej Enigmy Software, a tylko "szpanuje" encyklopedyczną wiedzą.
Dlaczego więc gra ta nie spełnia oczekiwań? A może to po prostu dzieło, które nie jest obiecaną podróbą Total Wara, a czym innym? Czy też mamy do czynienia z kompletnym gniotem? Tradycyjnie zapraszam do czytania!
To wy byliście lwami - ja tylko ryczałem. -  premier Winston Churchill 


War Leaders: Clash of Nations jest strategią, której akcja dzieje się w czasie II Wojny Światowej. W grze mamy możliwość sterowania jednym z siedmiu państw, które można uznać za ówczesne potęgi.
A jest to: III Rzesza, ZSRR, Francja, Włochy, Japonia, Wielka Brytania i Stany Zjednoczone. W teorii mamy więc tutaj całkiem sporo opcji, ale szkoda, że nie możemy zagrać np. Polską.
No dobrze, ale już tutaj zaczynają się pierwsze zgrzyty. Po wybraniu państwa mamy mnóstwo opcji konfiguracyjnych, które pozwolą nam dostosować poziom np. złożoności historycznej i ilości surowców. Tyle, że tak naprawdę te funkcje to zwykłe atrapy, gdyż nie mają praktycznie żadnego przełożenia na rozgrywkę! Jedynie wybranie realistycznych sojuszy sprawi, że tak naprawdę nie będzie możliwa zmiana sojuszników wojennych. I tutaj kolejny absurd, bo wystarczy przypomnieć sobie historię współpracy III Rzeszy i ZSRR... A i oczywiście możemy wybrać też poziom trudności, ale szczerze nie ma to żadnego znaczenia (ale o tym powiem później, gdy wspomnę o sztucznej inteligencji).

No dobrze, ale załóżmy, że jesteśmy już bojowo nastawieni i chcemy grać, a więc potwierdzamy wybory. I tutaj po raz pierwszy przekonamy się o fatalnej warstwie technicznej gry. Produkcję miałem (nie)przyjemność testować na dwóch komputerach, a czasy ładowania na obu były skandalicznie wysokie! W tym czasie spokojnie można było iść zaparzyć herbatkę i zjeść dwa kawałki szarlotki.
Gdy już jednak przyjdzie nam odczekać nieco czasu, dostaniemy kolejny policzek. Ujrzymy fatalnie odwzorowaną mapę, która w dodatku prezentowana jest jako kula ziemska. A jeżeli gramy na "wysokiej zgodności" historycznej to właśnie dowiemy się, że Wielka Brytania wypowiedziała wojnę Niemcom 1 września (!!!) 1939 roku. Ale mimo to byłem dzielny i zacząłem oglądać mapę, która jest tutaj zrobiona fatalnie. Przykładowo na Afrykę składa się jedynie kilka prowincji, które możemy podbić nawet w trzy tury, a w dodatku bez żadnego przygotowania... Sam sposób prezentowania mapy to typowo geograficzna wersja, bez granic itd. I tutaj należą się szydercze brawa dla twórców, gdyż często nie wiemy nawet, kogo atakujemy! Możemy to rozpinać niby po armiach, ale one nie zawsze stoją na prowincji. Tragedia i farsa...
Na mapie strategicznej możemy rzecz jasna przesuwać armie, zarządzać dyplomacją itd., ale jest to tutaj bardzo uproszczone. Jeżeli zdecydujemy się na niską zgodność historyczną to o akceptacji propozycji sojuszu najbardziej zadecyduje los (!!!). Sztuczna inteligencja nie pomyśli nad swoim położeniem itd. Rzecz jasna płaszczyzna strategiczna rozgrywa się w turach, a te są równie komiczne. Tempo gry jest wtedy bardzo przyspieszone, a my nie możemy nawet dostrzec decyzji komputera. W dodatku ruchy wykonują jedynie państwa grywalne (!!!), a jedynie zmienia się to wtedy kiedy my kogoś atakujemy. Poprawność polityczna wyeliminowała tutaj także wizerunek Hitlera przy podróbie swastyki, ale inni przywódcy są już normalnie przedstawieni. Co ciekawe przywódca III Rzeszy poza przewijaniem tur jest normalnie przedstawiony. Nawet tutaj zabrakło konsekwencji...

Sama rozgrywka na mapie strategicznej ma natomiast bardzo mało wspólnego z myśleniem, ale też i zdrowym rozsądkiem. A wynika to głównie z tego, że sztuczna inteligencja tutaj myśli mniej od ameby. Jego ruchy na "globusie" czasami budzą autentyczny śmiech, gdy np. wystawia ona swoje państwo do odstrzału, a armią idzie w przeciwnym kierunku. I nie jest to wcale odwrót taktyczny, bo ma on kilka razy więcej wojska...
Wcześniej wspomniałem też nieco o surowcach, które są tutaj kolejną atrapą. Ich zdobycie jest proste, gdyż przecież gramy potęgami militarnymi i gospodarczymi, a nie mamy możliwości sterowania tymi słabszymi. Warto też dodać, że gra w głębokim poważaniu ma ustroje panujące w danych państwach, co jest bardzo durne.
Ale pomimo tych niedoróbek i wad wyobraźnia sama odpala się, gdy zobaczymy okienko bitwy, gdzie walczyć ma około 100 tysięcy żołnierzy. Tyle, że jak to wypadło?
Czy trzeba sięgać do takiej skrajności? - cesarz Hirohito

W kwestii bitew byłem naiwny i to bardzo. Po odczekaniu kolejnych długich minut moim oczom ukazało się pole walki,. Mimo, że ustawiłem wysoką ilość oddziałów (z małym skalowaniem), to przed moimi oczami stanęło kilkunastu (!!!), identycznych żołnierzy. W dodatku ich mundury zupełnie nie pasowały do państwa, które reprezentowali. Analogiczna sytuacja wystąpiła po drugiej stronie ulicy (dosłownie, bo mapki są takie małe). Teraz natomiast mógłbym napisać odę do tępoty, ale dam sobie spokój. Wystarczy jak powiem, że sztucznej inteligencji tutaj brak. Jest nawet gorzej niż na omawianej mapie kampanii. Przeciwnicy stoją jak kołki albo też biegną przed siebie, czasami wbiegając w niewidzialną ścianę. Ale i tak najśmieszniejsza jest tu fizyka! Nad jednostkami widnieje pasek "życia", a więc jeżeli czołg strzeli kilka razy w człowieka, to może on przeżyć, bo gra może źle zinterpretować uderzenie. No po prostu "cudo" i to przez duże "C'!
Jeśli chodzi o dostępne jednostki to nie jest wcale lepiej. Mimo, że akcja gry dzieje się w czasach II Wojny Światowej to mamy tu naprawdę mały wybór.
Słaba rozgrywka na mapie jest i tak lepsza od tragicznych bitew, które możemy także zagrać poza kampanią. Jeżeli ukończysz tak chociaż jedną to gratuluję cierpliwości i samozaparcia!
Na wspomnianym globusie teoretycznie możemy zagrać auto-bitwy, ale tutaj mamy kolejną farsę! Niestety nie opierają się one na statystykach, a na losie (!!!). Czasami 100 tysięcy żołnierzy, czołgi i samoloty przegrywają z 200 wojakami. No tragedia normalnie. O tym, że tereny bitew są bezsensownie losowe nie mówiłem, ale tak jest. I wiem, że miało być inaczej, ale prawda jest niestety inna.
Wojna to parada pomyłek! - premier Winston Churchill

Od strony technicznej War Leaders: CoN jest tragiczne. Graficznie gra wygląda niewiele lepiej od Rome I (!!!), a w dodatku jest fatalnie zoptymalizowana. Jeżeli Crysis 3 chodzi ci na ultra detalach, to radzę włączyć tego potworka. Pomoże on nagrzać twoją kartę graficzną, a także "zmuli" całkowicie twój komputer (zapomnijcie o Alt+Tab). Czasy ładowania trwają czasem i po 10 minut na naprawdę świetnym sprzęcie (a gra wyszła w 2008 roku...). Do tego często gra wyrzuca nas do pulpitu, a w dodatku nie brakuje tam błędów i niedociągnięć. Tekstury natomiast wyglądają fatalnie nawet na najwyższych detalach, więc bałem się przetestować te niższe.
Strona dźwiękowa jest nieco lepsza. Muzycznie gra jest przeciętna, ale główny motyw jest niezły. Głosy postaci i okrzyki są nijakie, a odgłosy broni słabe.
Tak więc strona techniczna nie spowoduje podniesienia oceny dla tegoż "hitu".
Warto też tutaj dodać, że gra posiada tryb wieloosobowy, w który już nikt nie gra, gdyż serwery zostały wyłączone. Ale spokojnie, wcześniej też nikt nie korzystał z tej "przyjemności".
 Tylko wielkie bitwy mogą przynosić wielkie rezultaty - generał Karl von Clausewitz (wcześniejszy okres historyczny, ale cytat pasuje!)
Czy zatem warto zakupić twór Enigmy Software? Moim skromnym zdaniem zdecydowanie nie, gdyż jest to produkcja słaba, nieprzemyślana i nieprzetestowana. Na szczęście nie przyjdzie nam nigdy ujrzeć kontynuacji, gdyż studio zbankrutowało. Jedynym plusem jest tu właściwie pomysł, ale to nie wystarcza, aby spędzić tutaj parę godzin. Żaden element tegoż produktu nie wyszedł dobrze, a więc tylko ten produkt odradzę. Co nie zmienia faktu, że zagrałbym w podobną grę, ale należycie wykonaną!

WERDYKT: TRZYMAJ SIĘ Z DALEKA!

PS Nie jestem autorem screenów i trailera! Nie roszczę sobie do nich żadnych praw (zdaję sobie sprawę z powtórzenia)!

poniedziałek, 23 lutego 2015

Dishonored - recenzja


W branży gier nie brakuje produkcji, które bardzo chciałyby być naprawdę innowacyjnymi. Francuskiemu Arkane Studios ten termin nigdy nie był obcy, gdyż wcześniej potrafili zrobić tak ciekawą grę jak Dark Messiah of Might & Magic, a dzieło to jest powszechnie znane z niepowtarzalnego systemu walki bronią białą. Produkcja tamta została wydana pod szyldem Ubisoftu, ale Arkane myśląc o następnym projekcie zrezygnował z tejże współpracy. Francuzom udało się dogadać z innym gigantem, a mianowicie Bethesdą. W ramach tegoż porozumienia Arkane pracowało nad anulowanym ostatecznie Preyem 2, a następnie zajęło się Dishonored.
Twórcy obiecywali, że omawiana gra będzie bardzo innowacyjna i świeża. Rzekomo produkcja ta miała pozostawiać wielką swobodę działań w obrębie misji, a także posiadać niezapomniany steampunkowy klimat. W dodatku gra miała być także prawdziwą skradanką, a takich w branży jak na lekarstwo. Na przedpremierowych pokazach dzieło to imponowało także ciekawą wizją świata oraz graficznego wykonania.
Jak zatem wypadło Dishonored? Czy to wielki hit, który jest godny największych pochwał? A może tylko przeciętniak z ambicjami? Czy też może wielka porażka, której ta branża długo nie zapomni?
Zapraszam do czytania!
Spiski i zdrady

Tradycyjnie zacznę od oceny fabuły omawianej produkcji, a wobec której można było mieć jakieś tam oczekiwania. Akcja gry dzieje się w XIX-wiecznym steampunkowym świecie, który mocno przypomina Wielką Brytanię. Wcielamy się tutaj w Corvo Attano, który służył jako osobisty ochroniarzem pani Lord Protektor. Kobieta ta była najbardziej istotną osobą w całym państwie, a więc protagonista odgrywał naprawdę ważną rolę. Pewnego dnia Corvo pojechał do jej siedziby, aby się z nią spotkać. Po drodze gracz miał okazję porozmawiać jeszcze z jej córką, która naturalnie jest jej następczynią. Po dotarciu na miejsce kobieta wyjawia bohaterowi pewne sekrety, gdy nagle do altanki wskakuje zabójca, który ją atakuje. Zamachowiec ucieka, a zrozpaczony Corvo rzuca się na ratunek umierającej kobiecie. Zostaje on jednak uznany za sprawcę zabójstwa, a sama akcja okazała się starannie opracowana przez ludzi, którzy sami chcieli zdobyć władzę. Do tego porywają oni młodą córkę, którą bohater będzie musiał uratować, a następnie osadzić na tronie. Rzecz jasna będzie on chciał także oczyścić się z zarzutów, a może to osiągnąć jedynie uciekając i dokonując śledztwa.
Po bardzo ciekawym wstępie poziom fabuły jednak drastycznie spada, a gra serwuje nam potem liczne przewidywalne zwroty akcji oraz zdrady. Warto też dodać, że wykreowane postacie nie należą tutaj do jakoś specjalnie ciekawych, a sam bohater jest niemy, co też nie zwiększa immersji. Cieszy chociaż, że możemy tutaj uzyskać kilka zakończeń, które mocno zależą od naszych postępowań w grze. Jeśli tylko nie będziesz zabijał tutaj zbyt wielu osób, to otrzymasz takie, które będzie można uznać za niezłe.
Tak więc fabuła Dishonored jest naprawdę przewidywalna i do zapomnienia. Jak natomiast wypada rozgrywka, która miała być głównym atutem gry?
Skradanie i walka

Od strony teoretycznej produkcja ta jest pierwszoosobową skradanką, ale z możliwością agresywniejszej gry. I tak w istocie jest, gdyż oba sposoby są tu możliwe. Zdecydowanie ciekawszym i lepiej zrobionym jest skradanie, które jest tutaj naprawdę świetne. W obrębie każdej misji mamy cel, a sposób jego wykonania jest zupełnie dowolny i swobodny. Możemy także tutaj sporo kombinować z licznymi elementami otoczenia, a to również się tutaj chwali. Słynne powiedzenie, że "cel uświęca środki" nabiera tutaj nowego znaczenia. Tak więc postawiono w tej kwestii na olbrzymią swobodę, a samo przekradanie zostało zrealizowane wzorowo. Możemy tutaj przenosić ciała, obchodzić przeciwników po rurach itd.
Twórcy chcieli jednak, aby gracze mogli przejść tą grę jako produkcję akcji. No i tutaj zaczynają się zgrzyty. Model walki jest bardzo przeciętny, ale próbuje sporo czerpać z wcześniej wspomnianego Dark Messiah Might & Magic, co na pewno w nim cieszy. Jednak wymachiwanie mieczykiem lub strzelanie bez opamiętania nie jest tutaj najprzyjemniejsze, a to głównie dzięki poziomowi trudności. Nawet na najwyższym gra jest bardzo prosta, gdy postawimy na taktykę radziecką. Wtedy Dishonored może pęknąć nawet w 5 godzin, a przecież nie o to chodzi, aby przez grę przebiec.
Skradając się produkcja ta zyskuje zupełnie nowy wymiar, a każdy ominięty przeciwnik to powód do radości. I robi się to nieco inaczej niż w takim Splinter Cellu, gdzie wszystko zależy od cienia. Skradanie w Dishonored zależy jednie od naszej wyobraźni i sprytu, a cień nie jest jedyną ścieżką.
Dlatego też produkcja Arkane Studios broni się głównie rozgrywką, a tą skradaną można ukończyć w blisko 8 godzin. Rzecz jasna bez kończenia licznych wyzwań, których tutaj od groma.
Naszego bohatera możemy także znacząco ulepszyć, co również zmusza do kombinowania. W końcu gracz rozwinie umiejętności Corvo, które pomogą mu w zabawie.
Dlatego też Dishonored od strony rozgrywki rzeczywiście jest świetny, a gra zachęca do kilkukrotnego ukończenia i zwiedzania poziomów. Nie musi to być jednak propozycja do nie odrzucenia... Niestety poza kampanią innych trybów tutaj nie przewidziano.
Widoki i dźwięki

Teraz tradycyjnie przejdę do omówienia oprawy audiowizualnej, która w Dishonored jest zadowalająca. Grafika jest tutaj ładna, a zwłaszcza, gdy spojrzymy na nią od strony artystycznej. Arcane Studios celowo wykreowało świat, który mocno przypomina bajkę, a nie fotorealistyczny świat. W dodatku większych bugów tutaj nie ma, a to też dobra rzecz.
Oprawa dźwiękowa jest niezła z wielu powodów. Muzyka nie rzuca się zbytnio w ucho, a więc nie przeszkadza. Aktorzy zagrali poprawnie, ale niestety ich role były naprawdę łatwe.
Odgłosy broni itd, to również przyzwoita półka.
Z tego też powodu strona techniczna Dishonored jest naprawdę niezła, a to tylko pomoże w ocenie gry.
Skradam się...
Czy więc warto zaopatrzyć się w tą produkcję? Moim zdaniem tak, ale tylko pod warunkiem, że będziesz się tu skradał. No i pamiętaj też czytelniku, że fabuła jest tutaj jedynie marginalna, a sama gra nie zbawiła świata. Skradając się przypominają się najbardziej złote czasy Thiefa, a i mamy tu misję, która jest pięknym hołdem dla starszych Hitmanów. Jeśli jednak chcesz tylko biegać i grać agresywnie to przygotuj się na krótką i przeciętną rozgrywkę. Niemniej jednak polecam wizytę w pięknym steampunkowym świecie, który został należycie wykreowany!
WERDYKT: MOŻNA

PS Nie jestem autorem trailera, soundtracka i screenów! Nie roszczę sobie do nich żadnych praw! (zdaję sobie sprawę z powtórzenia)

czwartek, 19 lutego 2015

The Theory of Everything (Teoria wszystkiego) - recenzja filmu


Stephan Hawking jest uważany za jednego z największych fizyków wszechczasów. Jego liczne wywody i myśli do dziś stanowią wielki skarb dla wszystkich ludzi, których obchodzi co nieco otaczający nas świat. Jego "Krótka Historia Czasu" zdominowała listę książkowych bestsellerów w Wielkiej Brytanii na okres kilkudziesięciu tygodni. Napisana ona była naprawdę zrozumiałym językiem, a to tylko pomogło w rozpropagowaniu myśli wielkiego naukowca.
Jednak droga, która prowadziła na szczyt nie była prosta, a wręcz bardzo wyboista. 
Nic więc dziwnego, że powstało już nieco filmów na temat Stephana Hawkinga, ale dopiero teraz mamy okazję zapoznać się z tym, który ma za zadanie dotrzeć do jak największej liczby widzów.
Jak zatem wypadła ta produkcja? Czy jest to porywające dzieło opowiadające o wielkim człowieku?
A może tylko kasowy hit, który nie został najlepiej zrealizowany? Zapraszam!


"A brief...
Na początku musimy ustalić pewien fakt. Z dzieła Jamesa Marsha żaden film naukowy. Nie jest to też typowe dzieło biograficzne. Nie mamy tutaj za dużo dat, czy też dodanych realnych wspomnień. Raczej jest to dramat, który stara się mocno czerpać z życiorysu Hawkinga i jego rodziny. W dodatku powstał on na podstawie książki jego pierwszej żony, a tutaj mam parę zastrzeżeń. Ale po kolei.
Historia w "Teorii wszystkiego" jest znakomita, a to wszystko dzięki umiejętnemu połączeniu. Życie Stephana Hawkinga jest największym twórcą scenariusza, ale Anthony McCarten dosypał tutaj mnóstwo wątków, które tylko dodają filmowi emocji. Przykładowo w realnym świecie Jane Hawking o chorobie Stephana dowidziała się, gdy go poznała, a tutaj dopiero po jej zakochaniu w nim. Tego typu rzeczy nie zmieniają biografii, a tylko dodają dziełu dramatyzmu. Sama fabuła jest połączona także piękną klamerką narracyjną, a takie rzeczy w filmach, gdzie ma być ukazana pewna łączność mimo upływu czasu, jest praktycznie zawsze dobra. Tym bardziej się ona tutaj udała, gdyż dzieło Jamesa Marsha opowiada przecież o człowieku, który badał istotę czasu. Dlatego też doceniam tutaj niesamowite zakończenie, które na długo zapadnie w pamięć.
Tak jak już wspomniałem fabuła jest znakomita, ale nie uniknięto tutaj paru zgrzytów. Przede wszystkim szkoda, że inspirowano się głównie zwierzeniami jego pierwszej żony. Dlatego też w filmie zabrakło historii drugiego małżeństwa, a troszkę tego szkoda. Ale to nic, bo przecież dzieło to miało zainspirować do otworzenia Wikipedii i poczytania o wielkim człowieku. 


...history...
Jak natomiast wypadły tutejsze kreacje aktorskie? W sumie to zabraknie mi tutaj słów, gdyż większość zagrała tutaj naprawdę znakomicie. Zwłaszcza, że nie brakło tutaj brytyjskiej nutki aktorskiej, którą zawsze lubiłem.
Rola Eddiego Redmayne (grał on tutaj Stephana Hawkinga) jest tutaj tak znakomita i przejmująco zagrana, że jest on moim OSCARowym faworytem. W zasadzie to nie wyobrażam sobie, aby ktokolwiek potrafił odegrać tą rolę lepiej. Tym bardziej, że Eddie (w tymże filmie) naprawdę bardzo przypomina Stephana. Nie zabrakło tutaj również znakomitej roli kobiecej, którą odegrała Felicity Jones (Jane Hawking). W pewnym momencie to ona prezentowała tutaj główną rolę, co też znakomicie pokazuje ówczesne życie rodziny fizyka. Felicity Jones nie bała się pokazać naturalnych emocji, co również jej się chwali. Reszta aktorów również zagrała świetnie (nikt negatywnie się nie wyróżnił), ale to właśnie te dwie role szczególnie zapadły mi w pamięć. W samej obsadzie znaleźli się jednak tak znakomici aktorzy jak David Thewlis i Charlie Cox.


...of...
Od strony technicznej "Teoria Wszystkiego" również wypadła znakomicie. Lokacje oraz ubiór postaci świetnie wpasowują się w ówczesne życie ludzi, a na postaciach widać upływający czas (może tylko nie do końca to wyszło na pierwszej żonie, ale tylko w sensie wyglądu). Nie występują tutaj większe  wady, gdy spojrzymy ma montaż, czy też jakość dźwięku.
Ścieżka muzyczna to natomiast absolutne cudo, które zostało nagrane przez Johanna Johannsona. Słuchając tych utworów niejednokrotnie przeszły mnie dreszcze i ciarki, gdyż są one mocno nacechowane emocjonalnie. Dlatego też wielkie brawa dla kompozytora, bo tylko podsycił on wielkość opowiadanej historii.

time..."
Czy zatem warto obejrzeć dzieło Jamesa Marsha? W mojej opinii jest to obowiązkowa pozycja, która jest mocno "naelektryzowana" emocjonalnie. Pokazuje ona historię mężczyzny, który wbrew wszystkiemu stał się wielki oraz kobiety, bo ona pomogła mu w tym dziele. 
Bardzo się cieszę, że taki film powstał, a teraz z niecierpliwością będę czekał na nowe dzieła Jamesa Marsha!

OCENA: 5/5

PS Nie jestem właścicielem obrazków i trailera! Nie roszczę sobie do nich żadnych praw (wiem, że dałem tutaj powtórzenie).